Najważniejsze informacje (kliknij, aby przejść)
- Wrocław dla dzieciaków – te miejsca warto odwiedzić
- Olga Tokarczuk poleca węgierskiego mistrza
- Książka wrocławianki jak dzieło sztuki
- Szafa elegantki, czyli moda według prof. Ireny Huml
- Ewa Michnik – kronika lat w Operze Wrocławskiej
- Szalone lata 60. – na kozetce u angielskiego psychoanalityka
- Ostatnia zagadka – kryminał a la Sherlock Holmes
- Hotel ZNP, czyli monolog, który uzależnia
Wrocław dla dzieciaków – te miejsca warto odwiedzić
Dwoje wrocławian, małżeństwo Celina i Kamil Karpińscy, napisało przewodnik po Wrocławiu dla najmłodszych.
Ich „Miejsca we Wrocławiu” z ilustracjami Renaty Krawczyk (Wydawnictwo Magiczne) to absolutna nowość i świetna propozycja zarówno dla rodziców-wrocławian, aby zabrać swoje dzieci w mniej oczywiste miejsca, jak i dla rodziców-przyjezdnych, aby pokazać pociechom warte zapamiętania lokalizacje.
Bardzo ciekawym zamysłem jest szukanie atrakcji nie tylko w centrum, ale także poza nim, Karpińskim udało się znaleźć ciekawe miejsca na wszystkich praktycznie większych osiedlach. To niekoniecznie muzea, duże instytucje, czy tradycyjne krasnale, które dzieciaki uwielbiają szukać.
To także świetnie zorganizowane place zabaw, labirynty, sklep z cukierkami, mata do zabaw ruchowych, czy miejsce do malowania obrazów. Wszystkie lokalizacje Karpińscy sprawdzili z pomocą znajomych dzieci (ich własne wkrótce przyjdzie na świat) i wybierali wyłącznie takie, które zaakceptowali najmłodsi.

Okazało się, że najciekawsze są te atrakcje, w których dzieciaki mają szansę być aktywne. – A najbardziej ukochaną rozrywką stał się Aquapark. Nie mieliśmy pojęcia, że aż tyle dzieci uwielbia tam chodzić – śmieje się Kamil Karpiński.
Celina Karpińska dodaje do listy „the best of” plac zabaw „Średniowieczny Wrocław” w Parku Tysiąclecia. – Teraz realizowany jest tam II etap prac i wszyscy czekają zwłaszcza na tyrolkę, czyli zjazd linowy. To ma być ogromne grodzisko i teraz będzie, z pewnością, jeszcze bardziej oblegane – nie ma wątpliwości autorka „Miejsc we Wrocławiu”.
W książce znajdziecie listę miejsc bezpłatnych i mapkę z lokalizacją konkretnych atrakcji.
Olga Tokarczuk poleca węgierskiego mistrza
Krakowskie Wydawnictwo Literackie, które publikuje książki wrocławskiej noblistki zaprosiło Olgę Tokarczuk do ciekawego projektu, który został nazwany „Inne konstelacje”. Pisarka wybiera w sygnowanym przez siebie cyklu tomy, które szczególnie ceni.
„Dobre książki chodzą własnymi drogami. Mają własne życie. Niektóre z nich nigdy nie dostępują popularności i ogólnego podziwu, inne tylko przez dłuższą chwilę cieszą się zainteresowaniem i są powszechnie czytane, a potem ulegają dziwnemu zapomnieniu na jakiś czas.
Jeszcze inne, te najbardziej ekscentryczne, nigdy nie przenikają do szerszej świadomości i tkwią gdzieś na peryferiach literackiego kosmosu, świecąc swoim światłem i tworząc konstelacje o przedziwnych kształtach.
W tej serii to właśnie na nie chcemy zwrócić uwagę czytelników. Nie oglądając się na kanony, gatunki, czasy, miejsca i języki, pozwolić im zabłysnąć i przywołać sensy, o których nie mieliśmy pojęcia. Pozwolić im odkryć się na nowo” – argumentowała Olga Tokarczuk.
Pierwszym wyborem autorki „Ksiąg Jakubowych” była powieść „Trąbka do słuchania” Leonory Carrington, potem ukazały się m.in. „Pochodzenie kobiety” Elaine Morgan, czy przyjęty entuzjastycznie tom „Furia i inne opowiadania” Argentynki Silviny Ocampo.
Teraz wrocławska pisarka poleca niegdyś w Polsce wydaną, ale mocno zapomnianą „Epepe”, powieść Węgra Ferenca Karinthy'ego (syna legendarnego prozaika Frigyesa Karinthy'ego) o lingwiście, który nie może się porozumieć w żadnym języku, gdy przypadkowo trafia do nieznanego mu kraju.
Z pomocą nie przychodzą Budaiemu żadne znane mu rozwiązania, a coraz bardziej pogrąża się w priobie przetrwania w dziwnej metropolii.
Olga Tokarczuk porównała powieść z początku lat 70. XX wieku do „Procesu” Kafki. Także i u Karinthy'ego człowiek wydaje się całkowicie bezradny wobec tajemniczych mechanizmów świata, w którym został uwięziony.
„W przygodach lingwisty B. dwa najpotężniejsze narzędzia człowieka – język i logiczne myślenie – kompletnie zawodzą i tracą swoją moc pod naporem nieprzewidywalnej, organicznej tkanki miasta” – zwraca uwagę Olga Tokarczuk.
Książkę przeczytamy w przekładzie cenionej hungarystki Krystyny Pisarskiej.

Książka wrocławianki jak dzieło sztuki
Książka „Błękitny fin de siècle. Kolor niebieski w kulturze i literaturze Młodej Polski (Gabriela Zapolska-Kazimierz Przerwa-Tetmajer-Stanisław Wyspiański)” autorstwa wrocławianki, literaturoznawczyni i historyk sztuki, profesor Justyny Bajdy, jest nie tylko szalenie oryginalnym spojrzeniem na fin de siècle, ale też prawdziwym dziełem sztuki edytorskiej.
Galeria zdjęć
Chapeu bas dla Wydawnictwa Uniwersytetu Wrocławskiego, które opublikowało ten zjawiskowy tom, bo trudno go odłożyć po lekturze. Dopracowano każdy detal, od niemal stu pieczołowicie wybranych ilustracji, błękitną (a jakże!) zakładkę, nie wspominając o wyklejkach w fin de siècle'owe wzory.
Ale, choć ma cechy rasowego albumu, książka prof. Justyny Bajdy to przede wszystkim praca naukowa, solidna, precyzyjna, a przy tym niezwykle oryginalna, bo w interpretacji utworów literackich, mody czy designu przełomu wieków XIX i XX raczej nie kierowalibyśmy się kryterium koloru.
Tymczasem, jak dowodzi w tej obszernej (ponad 350 stron) rozprawie autorka kolor niebieski okazał się zadziwiająco modny. Popularność zdobywał od średniowiecza, gdy uważano go za „bezpieczny” i „neutralny”, ale na salony wkroczył z ostentacją w XVIII wieku, by zacząć podbijać serca arystokracji i kręgów artystycznych.
W XIX wieku stał się błękit już nie tylko idealnym kolorem do opisania natury, ale też swoistą emanacją stanów emocjonalnych. Kolor upodobali sobie również młodopolscy artyści. Prof. Bajda przywołuje zwłaszcza Gabrielę Zapolską, Kazimierza Przerwę-Tetmajera i Stanisława Wyspiańskiego, w których twórczości niebieski okazał się szczególnie znaczący.
A pod koniec rozprawy autorka przywołuje tyle odcieni niebieskiego w języku francuskim, że trudno nawet wyobrazić sobie tę mnogość, bo dzisiaj, poza światem artystycznym, rzadko bywamy tak wyrafinowani w opisie koloru.
Uwaga! Okazją, aby posłuchać prof. Justyny Bajdy będzie wykład „Nie suknia zdobi kobietę. Panny z „Wesela” i nie tylko. O postaciach kobiecych w literaturze i sztuce okresu Młodej Polski” w środę 23 kwietnia o godz. 17.00 w Dolnośląskiej Bibliotece Publicznej w Rynku (II piętro, Biblioteka Popularnonaukowa). Wstęp jest wolny.
Szafa elegantki, czyli moda według prof. Ireny Huml
Jeszcze do 18 maja możemy oglądać wyjątkową wystawę „Moda. Historia osobista” w Muzeum Narodowym we Wrocławiu. Wyjątkową, bo rzadko zdarza się, by można było pokazać gromadzoną latami garderobę jednej osoby.
Zwłaszcza, jeśli ubrania i dodatki należały do wyjątkowej kobiety – prof. Ireny Huml, historyczki sztuki, która przed laty interesowała się już designem, sztukami stosowanymi, rzemiosłem artystycznym, badała i dokumentowała polską sztukę stosowaną, czy tkaninę artystyczną.
Katalog do wystawy napisała jej kuratorka, Małgorzata Możdżyńska-Nawotka z Działu Tkanin i Ubiorów Muzeum Narodowego we Wrocławiu, jedna z najbardziej cenionych w Polsce specjalistek w temacie ubioru historycznego.
Fantastycznie czyta się tę modową opowieść o prof. Huml, wychowanej w ubogich powojennych latach, gdy zdobycie dobrej jakości materiału, który przy okazji wyglądał atrakcyjnie, wydawało się niemal niemożliwą misją. Jej udało się, już wtedy, pozyskiwać piękne rzeczy z mniej oczywistych źródeł.
W Londynie, podczas służbowego wyjazdu, Irena Huml buszowała w sklepach z używaną odzieżą, na pchlich targach, materiały kupowała z wyprzedaży i z aukcji – wszystko za grosze, przyznawane na wyjazd diety były skromne.
Podobnie, kiedy znalazła się w jednej z modowych metropolii – w Nowym Jorku (także służbowo) – udało jej się „upolować” między innymi cudowny wiklinowy koszyk, krzyk mody boho.

Kolejne lata i podróże, ale też uważne zakupy (zawsze jakość materiału ponad wszystkim) i doskonała krawcowa pozwoliły prof. Huml zostać jedną z najbardziej szykownych kobiet. Nie tylko w polskim muzealnictwie, o czym przekonamy się na wystawie i przeglądając katalog. Warto poszukać w nim inspiracji, bo o byciu modną nie decyduje portfel, ale wyobraźnia.
Ewa Michnik – kronika lat w Operze Wrocławskiej
Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego wydał tom „Splątane losy. Opera Wrocławska w sezonach 1995/1996-2015/2016”. Autorką jest dyrygentka i wieloletnia dyrektor Opery Wrocławskiej Ewa Michnik, a w książce przeczytamy o wydarzeniach, jakie miały miejsce podczas dwóch dekad jej prowadzenia wrocławskiej sceny operowej.
Okresu najpierw wyjątkowo trudnego, bo naznaczonego trwającym dziewięć lat remontem zabytkowego gmachu przy Świdnickiej (tytuł nawiązuje zresztą do trudności, jakie wiązały się z prowadzeniem teatru m.in. przy ograniczeniu środków finansowych), a potem triumfalnego, bo Opera Wrocławska na lata stała się inkubatorem pomysłów, jakie ze stolicy Dolnego Śląska były podchwytywane też w innych miastach.
Do historii przeszły nie tylko spektakle w przestrzeni miejskiej (słynna inscenizacja „Toski”), ale też wystawianie oper w wyjątkowych lokalizacjach (choćby „Giocondy” na scenie na Odrze, czy „Napoju miłosnego” na Pergoli), ale również jedno z nielicznych w historii polskiej sceny wystawienie całego Ringu (tetralogii „Pierścień Nibelunga”) Richarda Wagnera w Hali Stulecia.
Ewa Michnik przedstawia w książce nie tylko kronikę działalności opery, z uwzględnieniem całego zespołu artystycznego, administracyjnego i pionu technicznego, ale przywołuje muzyczne tradycje Wrocławia, swoje wspomnienia ze stolicy Dolnego Śląska (po raz pierwszy przyszła dyrektor przyjechała tu w 1961 roku na zaproszenie słynnej śpiewaczki Franciszki Platówny), dylematy, czy zostawić Operę Krakowską dla Opery Wrocławskiej, późniejsze zmagania z remontem i nowe inicjatywy.
Książka nie jest tylko relacją, Ewa Michnik przywołuje swoje wrażenia, doskonale przypomina detale, przypomina recenzje spektakli, ale z pewnością prowadziła też własny dziennik bądź robiła notatki.
Nie tylko dla fanów Opery Wrocławskiej, ale i dla tych, dla których ważna jest scena operowa w Polsce ten pieczołowicie przygotowany pod względem faktograficznym, ale i wizualnym (świetne zdjęcia Marka Grotowskiego) tom będzie wyjątkowo ciekawą propozycją.

Szalone lata 60. – na kozetce u angielskiego psychoanalityka
Książka z długiej listy Nagrody Bookera z 2022 roku, wyjątkowo udanego, bo rywalizowały ze sobą tak udane tomy, jak wydane już w Polsce „Drobiazgi takie jak te” Claire Keegan, czy „Siedem księżyców Maalego Almeidy” Shehana Karunatilaka (która to powieść wygrała zresztą Bookera).
Książka Keegan została zekranizowana (z Cillianem Murphym w roli głównej), na ekranizację zasługuje też powieść szkockiego pisarza Graeme'a Macrae Burneta „Studium przypadku” ( w świetnym tłumaczeniu Łukasza Witczaka, Wydawnictwo Czarne).
To misternie zbudowana, niesamowicie mocno angażująca czytelnika, a zarazem zwodnicza książka. Narrator zaprasza nas do swego rodzaju śledztwa, które zlecił mu tajemniczy nadawca przesyłki z notatkami.
To zapiski z lat 60. z Londynu poczynione ręką młodej kobiety, która podejrzewa, że za samobójstwem jej pewnej siebie siostry stoi nie kto inny, jak modny wówczas terapeuta Collins Braithwaite i jego mocno kontrowersyjne metody leczenia.
Autorka zapisków postanawia podszywać się pod pacjentkę psychiatry-szarlatana i przekonać się o słuszności swoich podejrzeń. Właśnie wtedy zaczyna się najlepsza część książki, bo Burnet mnoży tropy, miesza fikcję z rzeczywistością (na kartach pojawia się rywalizujący z Braithwaite'em szkocki psychiatra R.D. Laing). Co ciekawe, czytelnik, zwodzony przez autora, rzuca się na każdą informację z nadzieją, że ta pomoże w rozwikłaniu tajemnicy.
Nie spojleruję, zachęcam tylko, by zanurzyć się w świat psychiatrów i w ogóle Swinging Sixties i dać się uwieść autorowi, który w wyrafinowany sposób hipnotyzuje czytelników. Od pierwszej do ostatniej strony.

Ostatnia zagadka – kryminał a la Sherlock Holmes
Ponad 30 lat temu Arturo Pérez-Reverte postawił na nogi wydawniczy świat książką „Klub Dumas”, którą potem wziął na warsztat Roman Polański (powstał film „Dziewiąte wrota”). Rzecz traktowała o bibliofilach gotowych dosłownie na wszystko, aby zdobyć upragniony egzemplarz książki (diabolicznej, dodajmy).
Hiszpański pisarz okazał się wyjątkowo płodny, ukazało się blisko 30 jego powieści (w tym popularna seria o Kapitanie Alatriste), wiele z nich przetłumaczono na język polski, a autor ma wśród naszych czytelników wielu zagorzałych fanów.
Wydawnictwo ArtRage opublikowało właśnie książkę „Ostatnia zagadka” Artura Péreza-Reverte z 2023 roku (w przekładzie Katarzyny Okrasko). To powieść detektywistyczna, która rozpali serca fanów przygód Sherlocka Holmesa. Bo hiszpański pisarz składa wyjątkowy hołd twórczości wielkiego Arthura Conan Doyle'a i jego fabularnych zwrotów akcji w słynnych utworach, których bohaterem był detektyw z Baker Street 221B i jego nieodłączny towarzysz Doktor Watson.

W książce też mamy Sherlocka Holmesa, a raczej aktora Hopalonga Basila, który kreował rolę detektywa w wielu fabularnych filmach i został zapamiętany przede wszystkim jako najlepszy ekranowy Sherlock.
Mamy rok 1960, a Basil, przebywający akurat na urlopie, w kameralnym hotelu na greckiej wyspie Utakos, zostaje wciągnięty w wir wydarzeń i spiralę zbrodni, jaką uruchamia tajemnicza śmierć jednej z turystek, Angielki Edith Mander. Podejrzani są właściwie wszyscy, którzy spędzają wakacje na niewielkiej Utakos i personel hotelu oraz jego właścicielka.
Propozycja, aby to Basil, jako znany odtwórca roli Holmesa, poprowadził śledztwo, wydaje się początkowo żartem, ale okazuje się, że aktor całkiem nieźle poczyna sobie w charakterze prywatnego detektywa. Do pomocy ma też znanego pisarza kryminałów o wdzięcznym nazwisku Francisco Foxá, który przyjmuje rolę Doktora Watsona.
Książka jest jak pudełko z niespodziankami dla fanów Conan Doyle'a, bo nie brak tu cytatów z opowiadań, nowel, a ponieważ Pérez-Reverte snuje też opowieść w stylu dawnych kryminałów, więc inspiracja płynie nie tylko od twórcy postaci Sherlocka Holmesa. Towarzystwo hotelowych gości na Utakos, zwłaszcza Angielki, są, wypisz wymaluj, bardzo w duchu Agathy Christie.
To, co drażni w powieści „Ostatnia zagadka” to nieustanne pochwały bohaterów wobec Basila, który jest ucieleśnieniem Holmesa. Z biegiem akcji stają się coraz bardziej wtórne i brzmią sztucznie. Podobnie, jak niektóre „wspomnienia” Hopalonga Basila z jego artystycznych nasiadówek z wielkimi, autentycznymi zresztą aktorami tamtych lat.
Hotel ZNP, czyli monolog, który uzależnia
Debiut, który jest mocnym otwarciem, znalazł się na Liście Literackiej Księgarń Kameralnych i doczekał się nawet scenicznej wersji (spektakl „Hotel ZNP” obejrzymy w Teatrze Nowym w Łodzi w reż. Kuby Kowalskiego). Izabela Tadra, niegdyś dziennikarka, a od lat związana z branżą PR, napisała monolog, który czyta się z rosnącym ciśnieniem tętniczym.
Podnosi je narratorka Belcia, która – siedząc w pokoju obskurnego, peerelowskiego Hotelu ZNP (Związku Nauczycielstwa Polskiego) nad Wisłą – w tempie karabinu maszynowego wyrzuca z siebie kolejne historie z (jej) życia wzięte.
Adresatem jest kochanek - słuchacz idealny, bo nie zadaje pytań i nie ocenia. Ale to słowa kierowane nie tylko do niego, przede wszystkim do samej siebie, bo obsesyjny monolog staje się próbą autoterapii – odcięcia się od dobrych matczynych rad i sterowania jej życiem, od męża, który próbuje Belcię dopasować idealnie do swoich potrzeb, od społecznych oczekiwań.
Izabela Tadra w „Hotelu ZNP” (Wydawnictwo Filtry) uchwyciła moment, w którym pęka tama i nie jesteśmy już w stanie zapanować nad wylewającym się potokiem słów i emocji. To nie tylko lektura, ale rodzaj oczyszczającego doświadczenia.

I ta okładka projektu Frycz i Wicha!