Niewiele brakowało, aby tak jak 11 lat wcześniej w Warszawie, Polacy zostali bez medalu mistrzostw rozgrywanych na swoim terenie. Honor uratował Bartłomiej Bonk, który był trzeci w kategorii do105 kg.
- Oczekiwałem, że na tym etapie będziemy mieli już co najmniej trzy medale. Te zawody sprowadzają niektórych z chmur na ziemię. Mnie chyba najbardziej. To, że jestem teraz uśmiechnięty, to nie znaczy, że jestem zadowolony z tej sytuacji. Dobrze, że jeszcze jest niedziela i mam nadzieję, że któryś z zawodników uratuje honor naszej reprezentacji. Nawet jeśli zdobędziemy jeden medal, to te zawody będzie trzeba uznać za sportową porażkę - mówił jeszcze w sobotę prezes PZPC Szymon Kołecki, który przed mistrzostwami liczył na cztery medale.
Niedziela nie poprawiła mu humoru, bowiem podobnie jak na igrzyskach w Londynie, zawiódł Marcin Dołega, paląc trzy boje w rwaniu. Medal zdobył ten, któremu się on najbardziej należał. Wielki wojownik - Bartłomiej Bonk, który swój czas dzielił między chorą od porodu córeczkę Julcię i treningi w hali. Nawet mimo tych makabrycznych przeżyć potrafił się przygotować. Może dlatego, że trenował pod okiem prawdziwego fachowca w tej branży Ryszarda Szewczyka. - Dedykuję ten medal moim córkom, szczególnie Julci. Oddałbym wszystkie moje medale, żeby ona była zdrowa - mówił Bonk.
Zawiódł nie tylko średni z trzech braci Dołęgów, ale także nasz główny faworyt, mistrz olimpijski z Londynu w kategorii do85 kg Adrian Zieliński. - Przepraszam kibiców, że zawiodłem, ale lata nieparzyste są dla mnie pechowe - mówił sklasyfikowany ostatecznie na czwartym miejscu Zieliński. - Przy podnoszeniu sztangi coś mnie ostatnio mroczy, może jakiś mięsień zbytnio mi urósł i naciska na żyłę - dodał sztangista.
Nie zawiedli na pewno walczący o medale Marzena Karpińska i Krzysztof Zwarycz, a także Joanna Łochowska, która pobiła dwa rekordy życiowe. Profesjonalizmem i znajomością tej dyscypliny imponował spiker zawodów.
Zawodnicy chwalili znakomite przygotowanie imprezy, w czym olbrzymia zasługa Mariusza Jędry. Wiceprezes PZPC dwoił się i troił. Czuwał praktycznie nad wszystkim co działo się w hali i po każdym dniu bywał skrajnie zmęczony, ale dał radę. Wiadomo - żołnierz.
Wśród kibiców wyróżniały się roztańczone Ukrainki (w różnym wieku), Polacy (ale od czwartku) i niespodziewanie ekipa Korei Północnej. Wszyscy świetnie się bawili, podrygując, a nawet tańcząc w rytm muzyki.
Aby zakończyć czymś ładnym i przyjemnym przypominamy Lidię Valentin Perez. Jasnowłowsa Hiszpanka rywalizowała w kategorii do 75 kg i udowodniła wszystkim niedowiarkom, że muskulatura i siła może także korzystnie wpływać na sylwetkę kobiety. Zawodniczka z Półwyspu Iberyjskiego podobała się panom na trybunach do tego stopnia, że po jednym z podejść chóralnie zaśpiewali jej "E viva Espana", a ona do taktu troszeczkę pokręciła biodrami. Gdy po innym z podejść sędziowie, chyba niezbyt słusznie, nie zaliczyli Lidii tej próby, decybele gwizdów kibiców, kojarzyły się raczej z meczem piłkarskim.