Mirka Kuczkowska: Wrocław to szczególne miasto w Pani życiu, tutaj powstało wiele filmów z Pani udziałem. Często Pani do nas przyjeżdża?
Anna Dymna: – Teraz już nie tak często, ale raz w roku udaje mi się przyjechać. Mam do Wrocławia sentyment, bo to było pierwsze duże miasto, do którego sama przyjechałam. Czułam się wtedy taka dorosła. Tutaj, w Wytwórni Filmów Fabularnych, powstawały też moje pierwsze filmy… A teraz niczego nie poznaję, tak się wszystko zmieniło!
Ma Pani jakieś szczególne miejsca we Wrocławiu?
– Mam wiele dobrych wspomnień, ale najbardziej jednak kochałam ZOO. Gdy podczas kręcenia zdjęć wołali do mnie, żebym szła na przerwę, to ja myk i już byłam w ZOO. A później, gdy mnie nie mogli znaleźć na planie, śmiali się, że pewnie jestem przy hipopotamie.
Przy hipopotamie? Chodziła Pani do ZOO tylko do niego?
– Zobaczyć hipopotama było moim wielkim marzeniem już w dzieciństwie. Gdy miałam cztery lata, dostałam album ze zwierzętami, i tam pierwszy raz zobaczyłam to zwierzę. A później w Afryce widziałam go na wolności. Spełniłam swoje marzenie. Trzeba mieć marzenia i je spełniać, bo człowiek jest wtedy szczęśliwy.
Znajdzie Pani czas, aby przy okazji tej wizyty zobaczyć hipopotama?
– Dziś albo jutro, ale na pewno pójdę do ZOO. Wczoraj oglądałam pokaz Fontanny Multimedialnej przy Hali Stulecia, więc byłam blisko. Wolałabym mieć oczywiście więcej czasu, ale i tak bardzo się cieszę, że tu jestem. Choć przyznam, że trochę się bałam, bo influencerzy to młodzi ludzie, a tu nagle ja: łącznik pokoleniowy. Muszę być odważna, nie mam wyjścia.

Ktoś powinien łączyć pokolenia, żeby życie miało sens.
– Robię, co mogę. Ale już tak całkiem poważnie, byłoby to trudniejsze, gdyby nie moi studenci. Dzięki nim wiem, jak zmienia się świat i co ich boli.
A co ich boli? Jest różnica między młodymi w latach ‘60., a dzisiejszymi dwudziestolatkami?
– My byliśmy bardziej odważni i radośni. Spokojniejsi – mimo że były to straszne czasy, bo ja zaczęłam studiować w ’68 roku. Może dlatego, że rozmawialiśmy, patrząc sobie w oczy, to byliśmy bardziej szczerzy i nie baliśmy się ludzi jak dzisiejsza młodzież. Oni są bardziej zawstydzeni i nieufni. My byliśmy bardziej ufni, a może durni… nie wiem.
Jakie jeszcze widzi Pani różnice?
– Dzisiejsi studenci nie tylko nie ufają innym, oni też nie ufają sobie, nie wierzą, że są fantastyczni. Często muszę do nich mówić: „Jesteś cudem!”. A jednocześnie ciągle rywalizują ze sobą.
Są mniej odporni?
– Tak, a to wszystko potęguje jeszcze atmosfera, jaka obecnie panuje: wojny, katastrofy ekologiczne, walki polityczne, to potworne międzyludzkie napięcie. I nikt nie chce odpuścić. To okrutnie wpływa na młodych.
Za Pani czasów studenckich było inaczej?
– Była komuna, to prawda, ale ja miałam fajnych rodziców, autorytety, wiedziałam, kogo mam słuchać. Robiliśmy swoje, ale najważniejsze – kochaliśmy życie. Cieszyliśmy się wszystkim, czym można było się cieszyć. A dziś… Młodzi mogą mieć wszystko, ale nic ich tak naprawdę nie cieszy. Ten pęd osłabia młodych, są zmęczeni. Ostatnio jednak studentka mi powiedziała: pani profesor, my to jesteśmy jak takie płatki śniegu.
Mam wrażenie, że tego nie widać na pierwsze rzut oka.
– Jedni zagubienie maskują agresją, inni wygłupami, a przecież gdy się ich pozna, widać, jak fantastyczni są to ludzie. I to chyba jedyna rzecz, która się nie zmienia: młodzi ludzie zawsze są fajni, tylko czasem potrzebują przewodnika.
Czuje się Pani takim przewodnikiem dla swoich studentów?
– To jest powód, dla którego jeszcze uczę. Ciągle mam nadzieję, że mogę się im jeszcze na coś przydać. Ja już nie poskaczę z nimi tak jak kiedyś, ale myślę, że mogę im przekazać coś, co ich wzmocni.
Co ma Pani na myśli? Co Pani im przekazuje?
– Wszystko. Wszystko, co mam: energię, miłość do zawodu. Ktoś mi co prawda raz powiedział: uważaj z tą miłością, bo kiedyś może ich ona bardzo zranić; rzeczywistość jest okrutna. Dlatego mówię swoim studentom: słuchajcie, macie cudowny zawód, który wymaga jednak potwornego poświęcenia i okropnego wysiłku. Jeśli jednak będziecie czerpali radość z tego, co robicie, nikt wam tego nie odbierze. Może będziecie płakać, drzazgi wyciągać z ciała, nieważne, musicie czerpać z tego radość. Gdy się kocha to, co się robi, człowiek jest szczęśliwy i nic go nie zniszczy. Tego ich uczę. Ale oczywiście nie używam tak wielkich słów, bo by się przestraszyli.

Podejście do aktorstwa też jest dziś inne niż za Pani studenckich czasów?
– Dla mnie aktorstwo było doświadczaniem świata, który jest lepszy niż ten wokół. Dziś świat ma tak wiele różnych atrakcji, tyle świateł, że młodzi nie wiedzą, za czym mają podążać. Rozmawiając z nimi na te tematy, przekazuję im jednak tylko to, czego sama nauczyłam się od moich mistrzów. I tak powinno być. W naszym zawodzie bardzo ważne jest przekazywanie doświadczeń. I działa to w obie strony, bo ja dzięki moim studentom uczę się rozumieć obecny świat.
To, czego Pani uczy młodych aktorów, i działania, za które otrzymała Pani nagrodę dla Twórcy Dobrych Relacji, to jedna strona medalu. Drugą stroną jest życie: słowna agresja, hejt w Internecie, kłamstwa. Pani również tego doświadcza. Jak sobie Pani z tym radzi?
– Staram się nie czytać komentarzy w Internecie. Żal mi ludzi, którzy je piszą, że ich silna energia jest tak źle ukierunkowana! A przecież tak bardzo przydaliby się nam do robienia dobrych rzeczy. Moja mama zawsze mówiła: wszyscy są dobrzy, tylko niektórzy o tym nie wiedzą. Mnie mogą hejtować, ale boli mnie, gdy to dotyczy mojej Fundacji „Mimo Wszystko”. Bardzo trudno robić coś dobrego w świecie, w którym raz dobro jest dobre, a potem to samo dobro nagle staje się złe; z kolei to, co było złem, nagle jest dobre – można zwariować! A ludzie cierpią. Teksty w brukowcach czy komentarze w Internecie nie są o mnie, oni wymyślają życie, ale to nie jest moje życie.
Jakoś musi sobie Pani jednak radzić.
– Gdy jestem już bardzo zapętlona, to siadam i obserwuję świat dookoła. Wystarczą mi trzy minuty, by się uspokoić. Głaszczę też koty. Sądzę, że każdy powinien mieć swoich terapeutów, ja mam terapeutów mruczących. Najlepszą jednak metodą jest ciągłe pamiętanie o tym, że świat jest piękny. Podopieczni mojej fundacji nieustannie mi o tym przypominają, bo przez swoje ograniczenia intelektualne pojmują świat sercem, a nie rozumem. Przez to przebywanie w ich towarzystwie uświadamia mi, jak czasami źle żyjemy, jak zapominamy o rzeczach najważniejszych, a przejmujemy się głupotami. Jeszcze nie rozumiem dlaczego ani jak, ale patrząc na rozwój sztucznej inteligencji, czuję, że osoby z niepełnosprawnościami intelektualnymi są po to, aby swoim sercem ocalić ludzkość.