Gdyby nie wtorkowa burza, tego tekstu by nie było. Nie byłoby też pożegnania najlepszych placków ziemniaczanych w mieście. Ale po kolei.
We wtorek z powodu paraliżu komunikacyjnego zamiast jechać tramwajem, poszedłem pieszo w stronę Pilczyc. Przechodząc przez pl. Jana Pawła II pomyślałem, co będę szedł głodny, i wstąpiłem do Plackarni u zbiegu ul. Nabycińskiej i Legnickiej. Zamówiłem porcję i słyszę, że smażą tylko do soboty. Po 51 latach zamykają najlepszą plackarnię we Wrocławiu. – Co się dzieje? – zapytałem. – Będzie tu biurowiec, ale niech pan dzwoni do szefa – usłyszałem.
Umówić się nie było łatwo. – Nie mam czasu, jeżdżę po urzędach, w związku z likwidacją mam wiele spraw do załatwienia. Możemy porozmawiać po 19.00 – usłyszałem.
Plackarnia pod czereśnią
Spotykamy się wieczorem. Dwie kucharki sprzątają lokal. Siadam w ogródku przed wejściem. Na ziemi leżą ładne dojrzałe czereśnie. – Pewnie ktoś kupił i wyleciały z siatki, szkoda, bo teraz są po 30 złotych – myślę. Patrzę do góry, a tam piękne dorodne owoce. Trudno w to uwierzyć, ale na placu, w samym środku miasta, rośnie ogromna stara czereśnia. Podchodzi uśmiechnięty 40-latek. – Tę czereśnię zasadził mój dziadek. Jestem Orestes Guleas (powinno być Orestis, ale ksiądz na chrzcie się pomylił) i od trzech pokoleń moja rodzina prowadzi plackarnię – przedstawia się i dodaje, że Polacy mówią do niego Olek.
Pilot myśliwca zakłada plackarnię
Dziadek Panajotis był Grekiem, pilotem myśliwców. Pod koniec lat 40. był jednym z czternastu tysięcy uchodźców greckich, którzy w wyniku wojny domowej musieli opuścić swój kraj i przyjechali do Polski. Miał głowę do interesów i we Wrocławiu w 1963 roku w pobliżu placu 1 Maja (obecnie Jana Pawła II) razem z żoną zaczął sprzedawać placki ziemniaczane. Później prowadził dwie lodziarnie i saturatory z wodą sodową. Dlaczego plackarnię, a nie coś greckiego? – Bo to było proste i smaczne – mówi Olek.

W latach 70. dziadek, ojciec Olka i wujek (babcia Greczynka zginęła w wypadku samochodowym na ul. Ruskiej), wrócili do Aten. Plackarnię przejęła mama Olka, a on pracował tu w każde wakacje. Skończył wrocławskie Technikum Żeglugi Śródlądowej. Dziś prowadzi także sklep spożywczy.
Klienci z całego świata
Do południa w plackarni najwięcej jest emerytów, którzy biorą na wynos. Po południu stali bywalcy. Są goście, którzy we Wrocławiu już nie mieszkają od lat, a gdy tylko przyjadą, często z najodleglejszych zakątków świata, przychodzą na placki i wspominają lata 60., 70. czy 80. – Jak był we Wrocławiu, to placki u nas jadał Adam Michnik, bywali znani aktorzy – dodaje Olek. Wśród rodowitych wrocławian trudno znaleźć kogoś, kto choć raz nie był tu na plackach.
Tajemnica sukcesu?
Plackarnia otwarta jest przez cały tydzień. Dziennie smaży się średnio 600, a latem 1000 placków. Miesięcznie idzie 1,5 tony ziemniaków i 300 kg cebuli. Dziś placki smażą Beata Pawlikowska i Wioletta Terlikowska.
– Jak byłam dzieckiem, z babcią jeździłam do pobliskiej przychodni. Później siadałyśmy tu na ławce i jadłyśmy placki. W życiu nie myślałam, że będą tu je smażyć – śmieje się Wioletta Terlikowska.
Receptura jest prosta: tarte ziemniaki, jajko, cebula, mąka, sól, pieprz i przyprawa. Smaży się na oleju, dawniej na łoju. – Robię tak w domu i nie są tak dobre – mówię. Olek się śmieje: – Też, gdy smażę w domu, nie smakują jak te w plackarni. Myślę, że tajemnica tkwi w starej żeliwnej, półtorametrowej patelni.
Ale pewnie nie tylko, bo gdy pytam, jakich używa ziemniaków, to odpowiada wymijająco, że są to „ziemniaki na placki”. Jedno jest pewne, receptura przechodzi z pokolenia na pokolenie. Do placków serwuje kilka sosów, m.in. węgierski, gulaszowy, pieczarkowy, szpinakowy, meksykański lub, jak kto woli, kefir albo śmietanę. Do tego frytki, pierogi ruskie, z mięsem i ze szpinakiem. Wszystko własnej roboty.
Likwidacja od lat
Plackarnia to tyle, co 3-pokojowe mieszkanie w bloku, czyli sześćdziesiąt metrów kwadratowych. Jest kuchnia i niewielka sala ze stolikami i piętnastoma krzesłami. – Wiem, że wygląda jak w PRL-u, ale ze względu na likwidację nie opłacało się inwestować – wyjaśnia właściciel.
Teren, na którym stoi plackarnia, jak i przyległe działki, należy do miasta. O likwidacji lokalu mówiło się od lat. Ma tu powstać nowy budynek z usługami na parterze.
– Chcieliśmy to wykupić, był plan modernizacji lokalu, ale miasto nie zgodziło się na sprzedaż – opowiada, a ja pytam, czy ma żal?
– Trochę tak, ale rozumiem, że miasto jako właściciel chce jak najlepiej zarobić – dodaje i mówi, że potencjalny inwestor już się z nim kontaktował. Był nawet pomysł, by podczas budowy plackarnia nadal działała: – To raczej nierealne, bo nie dostanę na to wszystkich wymaganych zezwoleń – dodaje.

Czyli w sobotę ostatnie placki? Może na pana koszt?
– A co pan o tym myśli? – pyta Olek. – Dobry pomysł – mówię bez namysłu. – Klienci będą mieli co wspominać.
– No to w sobotę zapraszam wszystkich na placki za symboliczną złotówkę. Warto, by plackarnię dobrze pamiętano – mówi Olek i dodaje, że jeżeli klienci nie zapomną o plackach, a on dojdzie do porozumienia z nowym właścicielem budynku, który powstanie na placu, to chce, żeby plackarnia wróciła za dwa lata w nowym wydaniu. Chce to zrobić m.in. dla 7-letniego syna Mikołaja, który popłakał się, gdy usłyszał o likwidacji.
Zastanawiałem się, czy opisując historię Orestesa Guleasa, nie zrobię mu po prostu reklamy? Ale on reklamy już nie potrzebuje. W sobotę otworzy lokal po raz ostatni. W czwartek przyjadą koparki i zburzą plackarnię, warto by pozostał po niej jakiś ślad. Trzymam kciuki, żeby jego placki nadal były we Wrocławiu.
Jarek Ratajczak
Fot. Tomasz Walków