Żeby dotrzeć do Polski, musiała pokonać 11 tysięcy kilometrów. Najpierw w różowym kontenerku dla kota płynęła łodzią z peruwiańskiej wioski w dżungli do Leticii w Kolumbii.

Potem leciała samolotem kolumbijskich linii Latam Colombia do Bogoty, a stamtąd Lufthansą do Frankfurtu. Rita, nieduża czarno-biała suczka, podróżowała w transporterze, w przystosowanym do przewozu zwierząt klimatyzowanym luku bagażowym, a po drodze ze względu na formalności musiała spędzić wiele godzin na kolejnych lotniskach.


Rita została wrocławianką w Dniu Psa, czyli 1 lipca, ale formalności, które pozwoliły pani Małgorzacie sprowadzić ją do Polski, zajęły aż osiem miesięcy.
Ale zacznijmy od początku.
Rita z Santa Rity
Rita przyszła na świat w Santa Rita w Peru – to właśnie tej wiosce nad brzegiem rzeki Javari zawdzięcza swoje imię. Do najbliższego miasta da się stamtąd dotrzeć tylko w jeden sposób: płynąc sześć, siedem godzin łodzią.
– Co robiłam w środku amazońskiej dżungli? Dotarłam tam wraz z Beatą Pawlikowską i innymi członkami zorganizowanej przez nią wyprawy. To było moje marzenie od zawsze, więc z duszą na ramieniu („Będę najstarsza”, „Nie dam rady”, „Gdzie ty się pchasz, kobieto?”) wsiadłam do samolotu i dzięki temu przeżyłam najpiękniejszą przygodę w życiu. Ta przygoda nie byłaby jednak tak piękna, gdyby nie udało się sprowadzić Rity do Polski – mówi Małgorzata Szablowska. Od 11 lat prowadzi na Wielkiej Wyspie dom tymczasowy dla zwierząt i nie potrafi spokojnie patrzeć na ich krzywdę.
W roju much, z żebrami na wierzchu
Pani Małgorzata znalazła suczkę mniej więcej w połowie wyprawy, tuż po ekscytującej wędrówce przez dżunglę, o której marzyła od dzieciństwa.
– Gdy zobaczyłam Ritę po raz pierwszy, pomyślałam, że jest starym psem. I że właśnie umiera. Wiedziałam, że nie zapomnę tego widoku i że jeśli czegoś nie zrobię, wyprawa zakończy się dla mnie właśnie w tym momencie. Ale co mogłam zrobić tysiące kilometrów od domu? Wraz z resztą uczestników ruszyłam dalej – wspomina Małgorzata.

I pewnie na tym historia by się zakończyła, gdyby nie to, że pani Małgorzata i szefowa wyprawy miały z powodu konającego zwierzęcia nieprzespaną noc. Nie były w stanie przestać o nim myśleć. Nazajutrz wsiadły do łódki i wróciły do wioski. Tym razem suczka leżała w innym miejscu, ale nadal była w opłakanym stanie.
– Leżała przy drodze w roju much, ze świerzbowymi strupami, napuchniętym brzuchem i żebrami na wierzchu, a każdy milimetr kwadratowy jej ciała był pokryty pasożytami, które po niej chodziły, skakały albo wpijały się w jej skórę. Była bez szans. Zastanawiałyśmy się co zrobić („Zawieźć do miasta i wyleczyć? I co potem?”), aż w końcu wypaliłam „To ja ją adoptuję!”. Sama nie wierzyłam w to, co mówię, ale bardzo tego chciałam.
Kwoty podawano w milionach
Potem wszystko potoczyło się dość szybko.
– Nasi przewodnicy wyczarowali skądś transporter dla kota i zabrałyśmy półżywą Ritę łodzią do najbliższego miasta, do Letitii. Była tak słaba, że przespała całą drogę, a następnego dnia trafiła do weterynarza – wspomina pani Małgorzata. – Gdy usłyszałam od niego, ile będzie kosztowało sprowadzenie jej do Polski, zrobiło mi się słabo, bo tam kwoty podaje się w milionach, ale nie zmieniłam zdania. Nad Ritą musiała czuwać siła wyższa, bo Polo, człowiek, który opiekował się naszą grupą, obiecał, że zajmie się nią podczas kuracji i w czasie dokonywania formalności związanych ze ściągnięciem jej do Polski.

Wszystko było na dobrej drodze, jednak przetransportowanie zwierzęcia na inny kontynent okazało się trudniejsze niż zakładała pani Małgorzata: zajęło nie trzy, a osiem miesięcy. Konieczne były najróżniejsze szczepienia i badania (w tym takie, które wymagaly wyslania próbek do USA), a do tego mnóstwo zgód od najrozmaitszych służb, z policją antynarkotykową (!) włącznie. Za wszystko trzeba było słono płacić.
Pani Małgorzata uznała, że nie jest w stanie użerać się z urzędnikami i stosami dokumentów samodzielnie, więc wynajęła firmę, która pośredniczy w tego typu sprawach.
Sprawę udało się doprowadzić do szczęśliwego finału tylko dzięki zbiórce w mediach społecznościowych.
Nowe życie Rity
Rita trafiła do domu, w którym mieszkają trzy koty pani Małgorzaty i jej męża, trzy kolejne koty, które znalazły się pod ich tymczasową opieką oraz dwa psy, a właściwie suczki.
– Fiki i Miki są już statecznymi starszymi paniami, a tu nagle pojawia się roczna Rita, totalny żywioł. Pierwsze spotkanie zupełnie nam nie wyszło: były nią przerażone, warczały, odgryzały się. Proces „dopsiania” naszego domu wciąż trwa, ale już jest dobrze. Pomogły wspólne spacery i wizyta behawiorysty.

Psi geniusz z dżungli
Okazało się, że suczka z Amazonii jest niewiarygodnie bystra.
– Nigdy w życiu nie widziałam takiego psa. Łapie wszystko w lot. Jeszcze na dobre nie zaczęłam jej uczyć, a ona już wie, co to znaczy „do mnie” i rozumie inne podstawowe komendy. Jest przyjazna, wszystkich kocha: i ludzi, i zwierzęta – mówi pani Małgorzata. – Patrzę na nią i myślę „To niemożliwe, że to ten sam pies, który konał przy ścieżce”. A jednak to ona.
Zapytaliśmy opiekunkę Rity, czy zdecydowałaby się sprowadzić zwierzę z drugiego końca świata raz jeszcze, gdyby wiedziała, jak trudno to zrobić i ile ją to kosztowało nerwów.
– Bez wahania! – odpowiedziała. – Ale na wszelki wypadek nie wybiorę się już tak daleko.
Małgorzata Szablowska dokładnie opisała całą tę historię. O wszystkim, co się z nią wiązało, przede wszystkim o emocjach i o tym, jak walka o Ritę zmieniła życie jej opiekunki, można przeczytać w przygotowanym przez nią i ilustrowanym mnóstwem zdjęć e-booku pod tytułem „Historia różowego kontenerka”, który można zamówić na stronie zamoimidrzwiami.pl. Pani Małgorzata przygotowała także audiobook, w którym opisuje kolumbijską część wydarzeń.